czwartek, 8 marca 2018

Babski dzień, czyli dzień kobiet inaczej

Myśląc o dniu kobiet zazwyczaj wyobrażamy sobie bukiet tulipanów lub goździków i okazję do wpałaszowania pudełka czekoladek. Czy to jedyny sposób na spędzenie tego czasu? Myślę, że nie. 

Z okazji naszego dnia, tzn. dnia wszystkich bab, księżniczek i czarownic spotkałam się z innymi cudownymi kobietami i najpierw wysłuchałam o roli afrodyzjaków w kuchni, potem zrobiłam i zjadłam sałatkę, a na koniec wypiłam pyszny koktajl z owoców i szpinaku. 

Jak to wszystko było? W Lawendowym Domu Grażyny Winkowskiej czekała na nas (wszystkie uczestniczki wymieniam na dole) kawa i wyśmienite towarzystwo. Całemu zamieszaniu winna była Ania Laskowska (Dietetycznie Siostro), która podjęła się zorganizowania dla nas atrakcji. Patrycja Wonatowska, z Instytutu Pozytywnej Seksualności opowiedziała nam, jak historycznie wykorzystywano żywność do zachęcenia partnera do amorów (czasami w sposób zgoła niecodzienny i wywołujący niezbyt przyjemne skojarzenia). Wiecie, jak działa imbir? A jak truskawki (to pewnie wiecie!)? Jeśli nie, to koniecznie powinniście wziąć udział w warsztatach typu Love&Food Pairing, takich, jak te, w których my miałyśmy szansę uczestniczyć. 
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że można sięgnąć po książki o kuchni miłosnej, jest ich w języku polskim co najmniej kilka. Przykładowe możecie zobaczyć poniżej. 


Po prelekcji dotyczącej afrodyzjaków sięgnęłyśmy po noże i pod okiem szefowej kuchni restauracji Lawendowy Dom przygotowałyśmy sałatkę (a właściwie sałatki, bo każda miała swoją) z krewetkami. Jak wiecie, właściwie wszystkie owoce morza można traktować, jak dodatek miłosny (nie tylko ostrygi). Czy sałatka przyniosła efekt? Trzeba spytać uczestniczek :)




Całe spotkanie mogło się odbyć także dzięki uprzejmości  JESTEM W DRODZE​ i firmie, która zapewniła nam ekspresy do kawy, wyciskarki wolnoobrotowe i spirilizery: Blaupunkt Polska, a także producentowi probiotyków JOY DAY (odnośnie, których jeszcze nie mam zdania).
Oczywiście, nie sposób nie wspomnieć o dziewczynach, które postanowiły wspólnie spędzić przedpołudnie, czyli blogerkach:







Niedługo więcej, o grupie, którą tworzymy: Morning Glory. 


#lawendowydomgrazynywinkowskiej #instytutpozytywnejseksualnosci #jestemwdrodze #blaupunkt #spotkania #varia

czwartek, 8 lutego 2018

Pączki orkiszowe z piekarnika



Nadszedł Tłusty Czwartek. W marketach pączki po dwadzieściakilka groszy, właściwie nie do końca wiadomo z czego zrobione. W chłodniach czekają na swój moment. Staram się po takie pączki nie sięgać, dlatego raz w roku od kilku lat robię swoje. Z masłem, na drożdżach, tyle, że bez nadzienia, bo nadziewać nie umiem. 


W ostatnią niedzielę smażyłam pączki wegańskie i zwykłe, wg ponad stuletniej receptury. Jednak zapach oleju w całym domu (tej takiej smażeliny) mnie nie przekonał, szczególnie, że z powodu smogu okien otworzyć nie idzie (powietrze na zewnątrz śmierdzi), wgryzł się w ubrania i okrasił futra kotów.

Dlatego chcąc tego uniknąć (zarówno tych pączków z marketu, jak i paskudnego zapachu) zdecydowałam się je upiec. 

Jedna ważna uwaga do poniższego przepisu. Jeśli je zrobicie z piekarnika to wyglądają trochę jak bajgle/bułki do hamburgerów. Jeśli je usmażycie w głębokim tłuszczu - będą pączkami. W tym drugim przypadku nie zapomnijcie o dodaniu do ciasta łyżki spirytusu, bądź innego mocnego alkoholu. 


Pączki orkiszowe (z piekarnika)
przepis na około 20 sztuk, oryginalny od @panisernikowa


550g mąki orkiszowej typ 450 lub 500
230ml ciepłego mleka (takiego w temp. około 40'C)
80g cukru (u mnie trzcinowy, ale nie ma to większego znaczenia)
120g masła (nie z lodówki)
1 jajko całe i 1 żótko
25g świeżych drożdży (może być nawet 30, mąka orkiszowa ma mniej glutenu niż pszenna) 
5ml (1 łyżeczka) ekstraktu z wanilii
5g (1 łyżeczka soli)

Jeśli smażycie:
1 litr oleju rzepakowego
1 łyżka spirytusu (dodajcie do ciasta w punkcie drugim)

1. W kubeczku mieszam drożdże z kilkoma łyżkami mleka, łyżką mąki i łyżką cukru. Odstawiam w ciepłe miejsce na około 15-20 minut.
2. Do misy miksera (można to zrobić ręcznie - wówczas po prostu do dużej miski) wrzucam wszystkie składniki. Łączę je ze sobą i wyrabiam hakiem przez 4-5 minut. Ciasto po tym czasie powinno być sprężyste. Jeśli robicie ręcznie to należy wszystko przełożyć na obsypaną mąką stolnicę i solidnie powyrabiać przez 4-5 minut. 
3. Przekładam ciasto do miski, przykrywam ściereczką i odstawiam do wyrośnięcia przez 40-45 minut. 
4. Po tym czasie rozwałkowuję ciasto na grubość około 1cm. Za pomocą szklanki lub wykrawaczki wycinam kółka (u mnie 5cm) i za pomocą kieliszka mniejsze w środku. Układam na blaszce, przykrywam ściereczką i daję wyrosnąć przez 15 minut. 
5. Włączam piekarnik, bez termoobiegu na 180'C. Piekę około 15 minut.

W przypadku smażenia pomiń krok 5. 
6. Rozgrzej olej w garnku o szerokim dnie. Smaż pączki na złocisty kolor. 

Polewa malinowa:
garść mrożonych malin
cukier puder (wyjdzie około 100g, ale zasadniczo trzeba dodawać stopniowo)
skórka z 1 cytryny, otarta
sok z 1/2 cytryny
maliny liofilizowane (kupiłam w Piotrze i Pawle)

1. Maliny podgrzewam na patelni, tak by nie były już zmrożone.
2. Przekładam je do wysokiego naczynia blendera ręcznego. Dodaję skórkę z cytryny, sok z cytryny i cukier puder (kilka łyżek). Miksuję. Stopniowo dodaję więcej cukru, jeśli potrzeba. Gotowa polewa ma mieć konsystencję zwykłej śmietany 18, albo porządnego ciasta naleśnikowego (raczej gęsta). 
3. Przekładam polewę do szerokiego naczynia.
4. Zanurzam w niej jeszcze ciepłe pączki i posypuję je pokruszonymi liofilizowanymi malinami.




piątek, 19 stycznia 2018

Najlepszy sernik z białą czekoladą

W zasadzie nie publikuję przepisów, ale tym razem nie mogłam się powstrzymać. Nie piekę zbyt wiele, najczęściej jednak sięgam po serniki. Do tego stopnia, że przy wszystkich możliwych okazjach jestem proszona o upieczenie jednego. Za każdym razem piekę inny i potem nie mam pojęcia z jakiego przepisu, stąd tym razem, gdy wypiek wyszedł idealny postanowiłam zachować przepis.
Ten sernik z czekoladą (swoją drogą ciężko nazwać białą czekoladę czekoladą, ale to już zupełnie inna kwestia), który udało mi się upiec jest chyba najlepszym, jaki jadłam od dłuższego czasu. Nieziemsko kremowy, nieprzesadnie słodki, zrównoważony dzięki malinom. Po prostu pyszny. Mimo tego, że nie wymaga dużo pracy to trzeba się uzbroić w cierpliwość i zarezerwować sobie z 6-7 godzin na jego przygotowanie. Czemu? Bo jak każdy sernik lubi odpocząć w chłodzie.




Sernik z białą czekoladą 
(przepis na jakieś 8 porcji, zaadaptowany z magazynu Delicious)

100g masła, roztopionego
200g bezglutenowych herbatników lub innych ulubionych typu Digestive
500g białego sera (najlepiej sernikowego, np. Piątnicy; ale dobrze sprawdzi się też mascarpone)
150g cukru (można zastąpić około 200g erytrolu)
50g skrobi (ziemniaczanej, bądź kukurydzianej)
3 jajka
skórka starta z jednej cytryny (używam ekologicznej, niewoskowanej) 
sok z jednej cytryny
łyżeczka ekstraktu waniliowego
130g białej czekolady, rozpuszczonej (rozpuść czekoladę w misce nad parą) i ostudzonej do temperatury pokojowej
500g kwaśnej śmietany, 18%
3 garści mrożonych malin, pokruszonych

1. Rozgrzej piekarnik do 160'C. Przygotuj formę (moja ma 23 cm), wyłóż dno papierem do pieczenia, zawiń dół szczelnie folią aluminiową.
2. Pokrusz jak najdrobniej ciastka i wymieszaj z masłem. Wylep masą dno formy. Wstaw do lodówki na czas przygotowywania masy sernikowej.
3. W dzieży miksera (albo dużej misce) utrzyj ser z cukrem. Dodaj skrobię i ponownie dokładnie wymieszaj. Wbij po jednym jajku, każdorazowo dokładnie miksując. Dodaj skórkę i sok z cytryny oraz ekstrakt waniliowy i ponownie wymieszaj.
4. Połącz śmietanę z czekoladą, a następnie wmieszaj do pozostałych składników.
5. Wyjmij formę z lodówki, wylej do niej 1/2 masy serowej, posyp po wierzchu połową zmrożonych malin, następnie wylej resztę masy i zakończ malinami.
6. Wstaw formę do większej, wlej do niej wodę (do tej większej). Piecz około 85 minut, sprawdź po tym czasie. Boki sernika powinny być ścięte, a środek jeszcze luźny. W razie czego podpiecz jeszcze z 10-15 minut. Po tym czasie wyłącz piekarnik i zostaw w nim sernik na kolejne 40-45 minut. Wystudź w temperaturze pokojowej, a zimny wstaw do lodówki na co najmniej 2 godziny (najlepiej na noc).

czwartek, 18 stycznia 2018

Podlaskie Smaki

Podlasie przyciąga mnie co roku od kilku lat. Uwielbiam tam jeździć i poruszać się poza wyznaczonymi ścieżkami.


Tym razem udałam się w moje ulubione rejony na zaproszenie firmy Landbrand, celem lepszego poznania podlaskich producentów, a przy okazji promocji nowo powstającego Podlaskiego Szlaku Kulinarnego. W wyjeździe, brali udział także dziennikarze i blogerzy kulinarni.


W gościnę przyjęło nas Białowieskie Sioło (wcześniej Sioło Budy), gdzie w pięknej karczmie Osocznika przygotowano prezentację podlaskich produktów, z których część mieliśmy za zadanie zamienić w ucztę składającą się z potraw tradycyjnych pod okiem Joanny Jakubiuk, najlepszej orędowniczki tradycyjnych produktów z Podlasia i Białostoczczyzny. 


Przygotowaliśmy kartacze (z nadzieniem mięsnym i wegetariańskim, nawet w dwóch opcjach, w tym z pokrzywą), pierogi (tak samo mięsne i wegetariańskie, a także na słodko ze śliwką z nadzieniem z orzechów - boskie!) i marcinka. Trudno powiedzieć co smakowało najbardziej, natomiast z pewnością najciekawsze były wege kartacze (pyszne!) i pierogi ze śliwką, która moczyła się w miodzie pitnym z trawą żubrową. 




Lokalni producenci opowiadali o swoich wyrobach, o miejscach, skąd pochodzą. Częstowali tym, co przywieźli ze sobą najlepszego, czym chcieli się pochwalić. Wśród wielu produktów zaskakujący był chleb od Zajazdu Dobromil i racuchy z makiem od nich; przepyszne sery korycińskie, wytwarzane z poszanowaniem tradycji, ale też uznaniem dla nowoczesnych metod od Państwa Bielec; niesamowite oleje od Olejowego Raju; przyprawy od Ziołowego Zakątka  i wiele wiele innych. Trudno nie wspomnieć też o niesamowitym miodzie pitnym z trawą żubrową, wytwarzanym metodą winiarską od Dawida Olesiuka z Miodosytni Podlaskiej i wszystkich osobach, prowadzących swoje tradycyjne masarnie, gospodarstwa agroturystyczne czy wytwórcach kiszonek (lista wszystkich wytwórców na samym dole). 








Naszej uczcie towarzyszyła opowieść właściciela Białowieskiego Sioła (dawniej Sioła Bud). Pisałam o tym miejscu już tutaj (koniecznie przeczytajcie o tym miejscu!), nadal wygląda tak samo pięknie, podobno zmienił się tylko szef kuchni, no i chwilowo nie ma sauny.


Z kolei drugiego dnia udaliśmy się najpierw do Dworu Bartnika, w którym znajduje się chyba jedyne w Polsce prywatne Muzeum Pszczelarstwa (i wszystkich rzeczy z miodem i pszczołami związanych). Miejsce zaskakujące w swej formie, oferujące noclegi, imprezy, ale też niezwykłą wiedzę właścicieli (i własny miód!).





Ostatnim punktem programu była wizyta w Bojarskim Gościńcu, znajdującym się we wsi Narewka, w otulinie Puszczy Białowieskiej, nad Zalewem Siemianówka (warto tam pojechać chociażby dla Kirkutu położonego na zboczu). Sam Gościniec znajduje się w budynkach historycznych, jak np. w budynku poczty i dworca; a oferuje gościnę w postaci noclegów, imprez okolicznościowych i wywołującego wzmożoną pracę ślinianek jedzenia. Zaserwowany przez nich sękacz do dzisiaj śni mi się po nocach, a widok z werandy sprawi, że wrócę, chociażby na herbatę z samowara (a tych mają całą kolekcję). 

Na koniec dostaliśmy ogromne paczki z przysmakami od większości wytwórców, które jeszcze przez wiele dni po powrocie wzmacniały tęsknotę za Podlasiem.


Jak widzicie, dwa dni, a smaków tysiące. Czuję niedosyt! Ogromny! Chcę koniecznie jechać na wycieczkę Podlaskim Szlakiem Kulinarnym i spróbować wszystkiego, co producenci i gospodarstwa mają do zaoferowania. 
Jedźcie, najlepiej wiosną i jesienią, bo jest tam niezwykle pięknie!

Lista producentów:
Masarnia "Protasiewicz"





Zdjęcia: Maurycy Śmiałkowski, landbrand.pl

czwartek, 4 stycznia 2018

Bartek Kieżun - Italia do zjedzenia

Mówiłam to już wielokrotnie, czy to na antenie swojego programu w JemRadiu, czy w rozmowach, czy na różnego rodzaju prelekcjach, kuchnia włoska to poniekąd narodowa kuchnia Polaków, a przynajmniej przez wiele lat była dla nas najważniejszą. Zachwytów nad pizzą z budki było co niemiara, restauracje serwujące makarony wyrastały niczym grzyby po deszczu. A wszystko to już od połowy lat 80 ubiegłego stulecia. Po kuchni włoskiej nadszedł czas na kuchnię japońską, ale to zupełnie inna para kaloszy. Wracając do kuchni włoskiej, konia z rzędem temu, co choć raz nie robił domowej wersji spaghetti a'la bolognese (albo nie jadł gdzieś u kogoś). Tym razem mamy jednak do czynienia z książką zupełnie inną, choć o kuchni włoskiej.

O jakiej książce mowa? O "Italii do zjedzenia" Bartka Kieżuna, a jakże, która ukazała się pod koniec zeszłego roku i mimo premiery była przez jakiś czas bardzo trudna do zdobycia, teraz dostępna chyba praktycznie wszędzie. To książka, której trudno nie zauważyć, czy to na półce czy na standach, a to za sprawą niezwykle dobrze zaprojektowanej okładki, przypominającej rysunkiem marmur, z tłoczonymi na złoto literami. Grzbiet jest również zjawiskowy. 

Kiedyś napisałam dla Kukbuka tekst, o tym by odpuścić sobie pisanie książek, gdy nie ma się na nie pomysłu. I widzę, że tym razem autor miał zamysł i nie popełnił błędu wydawania na siłę. Ta książka napisana jest z pomysłem! BA! nie tylko napisana, ale też zaprojektowana i złożona. Generalnie wydaje mi się, że nie należy przejmować się za bardzo podziałem na rozdziały, można go uznać poniekąd za umowny. Ważniejsze są miejsca i związane z nimi historie i potrawy. Czytając je, mam zdecydowaną ochotę spakować walizkę, wsiąść w samolot, bądź samochód (kto jeszcze chce jechać?

mam 2 wolne miejsca!!!) i udać się śladami autora. Tak, bo tu można mówić, o śladach autora. To nie jest książka kucharska, to atlas z przepisami*, albo raczej leksykon, książka o miejscach, o kulturze Włoch, jej historii i jedzeniu (i jego historii także!), dużo mówiąca o autorze, o jego miłości do Włoch, do niezwykłych miejsc, do architektury i do jedzenia. Przepisy są tutaj umieszczone w sposób naturalny i nienarzucający się, książka dzięki nim zyskuje. Zresztą, czytając przepisy, czuję, jak moje ślinianki zaczynają intensywnie pracować. 
Jednak, żeby być uczciwą muszę przyznać, że część zdjęć jedzenia nie powala. Stylizacji potraw dokonał Przemek Krupski, natomiast autor (Bartek Kieżun) wykonał zdjęcia. Nie kocham ich. Serio. To najsłabsza strona książki, może nie wszystkie, jednak, jak wspomniałam część mogłaby być lepsza. Nie zdziwiło mnie to, bo znam zdjęcia Krakowskiego Makaroniarza, jednakże gdy biorę do rąk książkę - moje oczekiwania rosną. Ciężko mi powiedzieć co mi się w nich nie podoba, być może jestem po prostu fanką innej estetyki. 

Nie dajmy się jednak zwariować! Italia do zjedzenia to jedna z bardziej wartościowych książek wydanych w 2017 roku. Zachęca do podróży, do odkrywania, do smakowania. To książka hedonistyczna na wskroś, nie czytajcie jej z pustym żołądkiem, bo oszalejecie!




Plusy:
Minusy:
+ forma i konsekwencja
+ przyjemność czytania
+ "kup bilet i jedź"
+ okładka <3
+ zdjęcia reportażowe
+ kultura!


- zdjęcia jedzenia


Bartek Kieżun - Italia do zjedzenia
Zdjęcia: Bartek Kieżun
Wyd. Buchmann (2017)
Liczba stron: 288
Okładka: twarda
Cena okładkowa: 69,99zł

Książkę otrzymałam od Wydawcy. 

*atlas z przepisami pojawił się przy okazji książki "Lubię" Moniki Mądrej-Pawlak i Jana Pawlaka, zobaczcie koniecznie 

#bookreview #cookbook #book #bookstagram #cookbooks #ksiazkakucharska #bartekkiezun #krakowskimakaroniarz #buchmann #wydawnictwobuchmann #italia #italiadozjedzenia #kulturakulinarna



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...